Brutalna gra o wszystko. Honor albo śmierć! [fragment powieści]


W mroźny wieczór pod koniec roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego we wrocławskiej restauracji Bolesława Piekary panował ogromny tłok. Od niedawna taką nader wzmożoną frekwencją cieszył się ów lokal położony przy ulicy Cybulskiego 3 – niewielki, rodzinny i dość obskurny bar, gdzie właściciel, wesoły i zadziorny lwowiak, stał za kontuarem, a jego żona Hanka kelnerowała wspólnie ze swym zięciem Mietkiem, który czasami bywał też i wykidajłą. 

Bywalcy – starzy i nowi – zaczęli napływać tutaj gęstą falą od momentu, gdy pan Piekara wywiesił w witrynie ogłoszenie, że w ramach upaństwawiania własności prywatnej jego restauracja od nowego roku przechodzi pod zarząd Wrocławskich Zakładów Gastronomicznych „Wschód”. Na tej samej kartce wyznawał z goryczą, że jemu samemu – mimo usilnych starań – odmówiono nawet funkcji kierownika lokalu. 

Na tym ogłoszeniu oczywiście już nie dopisał właściwego powodu wywłaszczenia ze swojego mienia. A przyczyną bezpośrednią była kategoryczna odmowa serwowania darmowego jadła i napitku kierownikowi Wydziału Handlu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz jego licznym przyjaciołom. 

Tę krzywdę Bolesław Piekara postanowił choć częściowo sobie zrekompensować. Szepnął komu trzeba w dzielnicy, że do końca swej bytności sprzedaje spirytus po tańszych cenach, nie wspominając oczywiście, że specjał ten – przechowywany w nieco zardzewiałych bańkach – jest jego własnej produkcji. 

Gdy obie te wieści – oficjalna o przejęciu lokalu przez państwo i nieoficjalna o rabacie na alkohol – rozeszły się po okolicy, na ulicę Stalingradzką 13, gdzie mieściła się siedziba centrali gastronomicznej, udała się głośno protestująca delegacja stałych gości pana Bolka. Wznosili oni gniewne okrzyki domagające się pozostawienia dotychczasowego właściciela na stanowisku kierownika. Ludzi tych odwagą napełniły wrocławskie wydarzenia niedawnych tygodni, kiedy to sześciuset studentów bezkarnie protestowało przed Urzędem Wojewódzkim przeciwko oszczędnościom w dostarczaniu prądu do akademików. 

Obrońców restauracji, wykrzykujących swoje żądania w centrum miasta, żadne większe szykany nie spotkały, ale też niczego nie wskórali. Dyrektor placówki nie chciał z nimi w ogóle rozmawiać, wezwany patrol Milicji Obywatelskiej wylegitymował co bardziej hałaśliwych uczestników nielegalnego zgromadzenia, a jednego z nich, cokolwiek nietrzeźwego, zamknięto na dwadzieścia cztery godziny w izbie zatrzymań II Komisariatu przy Bałuckiego. 

To wszystko skutecznie stłumiło bojowe nastroje protestujących. Zawiedzeni, lecz pogodzeni z decyzją władz, postanowili – tak na pożegnanie – wspomóc finansowo represjonowanego restauratora, któremu jeszcze było daleko do emerytury. W tym celu udali się do kilku knajp Starego Miasta, Ołbina i Nadodrza, gdzie zakrzyknęli: „Do końca roku pijem taniej u Bolusia”, i watahy birbantów, porzuciwszy na jakiś czas wszystkie okoliczne Zachęty, Syreny i Pomorzanki, przeniosły się na ulicę Cybulskiego. 

Nastroje nowych klientów były bojowe, co dało się poznać po często wznoszonych przez nich w lokalu i poza nim antysocjalistycznych okrzykach. 

Wiadomość o tym szybko dotarła do wrocławskiej delegatury byłego Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego przy Łąkowej, złowrogiej instytucji przemianowanej niedawno na Służbę Bezpieczeństwa. Jej funkcjonariusz, młodszy inspektor Zenon Gurgul, dostał zadanie przyjrzenia się „knajpianym wichrzycielom” w ich mateczniku, co było o tyle miłe jego sercu, że teraz na służbie robił to, co zwykle czynił po służbie – czyli pił wódkę. 

Gdyby młodszy inspektor Gurgul znał przyszłość, to wieczorem trzeciego grudnia pięćdziesiątego szóstego omijałby lokal Piekary szerokim łukiem. 

* * * 

Właściciel kwiaciarni przy ulicy Cybulskiego 17 pan Ksawery Szczygielski przeżywał mocno, podobnie jak większość wrocławian, niedawne intensywne wydarzenia polityczne i nabierał nadziei na lepsze jutro. Nie obnosił się jednak ze swoimi uczuciami i nie podejmował w kwiaciarni politycznych tematów. Przychodzili tu bowiem ludzie, którzy kupowali kwiaty dla urzędniczek pracujących w pobliskim gmachu partii przy placu Dąbrowszczaków, a tacy klienci mogli mieć uszy szeroko otwarte, aby potem – przymilając się do aparatczyków – niejedno powiedzieć o społecznych nastrojach podsłuchanych w kwiaciarni po sąsiedzku. 

Szczygielski trzymał zatem buzię na kłódkę i starał się mieć w domu partii jak najlepszą opinię. Jego postanowienie jeszcze się wzmocniło po wizycie Wacława Majszczyka, kierownika Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej, który próbował niedawno wydobyć od kwiaciarza jakieś informacje na temat swego podwładnego przechodzącego często po pracy tuż koło pracowni florystycznej. Niepokój Majszczyka budził hulaszczy tryb życia owego pracownika, który wychodził z komitetu najczęściej w stanie nietrzeźwym i gdzieś tutaj na ulicy zwykle dołączało do niego hałaśliwe towarzystwo różnych młodych kobiet wiadomej konduity. 

Szczygielski po tej rozmowie stał się całkiem głuchy i ślepy na to, co się działo dokoła, chyba że sytuacja wymagała jego interwencji. A tak właśnie zdarzyło się tego grudniowego wieczoru. 

Gdy już zamykał kwiaciarnię, zauważył w świetle gęsto rozmieszczonych tutaj latarń gazowych, że od strony placu Dąbrowszczaków wprost w jego kierunku idą szybkim krokiem dwaj rośli mężczyźni. Niewysoki i drobny kwiaciarz wystraszył się ich zdecydowanych ruchów. Na dodatek przedmiot, który jeden z nich niósł w dłoni, wywołał u prywaciarza obfite poty mimo trzaskającego mrozu. Był to wielki kilof. 

Na ich widok bukieciarz nie zaciągnął nawet starych, poniemieckich, zardzewiałych żaluzji, zamknął tylko zakład na kłódkę i uciekł do bramy, przez którą wpadł na podwórko. Nie słyszał na szczęście za sobą żadnych kroków. Po chwili przeszedł na palcach przez kamienicę numer 19 i lekko wysunął z bramy głowę. 

Jednym okiem widział obu mężczyzn, jak stoją pod tablicą, którą tego lata wmurowano tuż koło zakładu Szczygielskiego. Ufundowało ją Towarzystwo Miłośników Wrocławia, a upamiętniała ona miejsce, gdzie w czasie studiów na tutejszym uniwersytecie mieszkał poeta Jan Kasprowicz. 

Jeden z mężczyzn uniósł kilof i zamachnął się na tablicę. 

– Poczekaj, Włodek! – zawołał jego towarzysz. – To nie to, kurwa! To na prawo ma być. Przed jakimiś kolumnami. 

Rozejrzeli się. 

– Dobra! To tam, trochę dalej – wskazał młotem Włodek. – Dawaj! Do roboty! Rozjebiem to w drobiazgi! 

Zaakcentował ostatnią sylabę. Splunął w dłonie. Ruszyli obaj ku gmachowi z kolumnami. Było to Archiwum Państwowe na rogu Cybulskiego i Pomorskiej. 

Pan Szczygielski wiedział, którą tablicę mają na myśli. Tę wmurowaną tu jeszcze wcześniej po przeciwnej stronie ulicy, w dziwnej wnęce oznaczonej literą „F”. Jej odsłonięcie było bardzo uroczyste, a pan Szczygielski sporo wówczas zarobił na wiązankach, które ozdabiał wstęgami z takim samym napisem, jaki widniał u dołu tablicy pod sierpem skrzyżowanym z młotem: 

EMILOWI HACZCE 
WYBITNEMU PROLETARIACKIEMU POECIE, 
KTÓRY W ROKU 1934 
TUTAJ SIĘ SPOTYKAŁ 
Z WROCŁAWSKIMI 
ANTYFASZYSTAMI 
– PARTIA 

Zanim jednak obaj mężczyźni wykonali to, co zapowiedzieli, Szczygielski ujrzał, jak wandal pisze coś nad wnęką, w której mieściła się tablica. 

Kwiaciarz zrozumiał, że do akcji przystępują czynniki wrogie socjalistycznej ojczyźnie. Wbiegł na podwórko i ruszył – nie bacząc na zwały śniegu i zamarzniętego błota – w stronę kolejnej klatki schodowej, przez którą następnie przedostał się na ulicę. Podbiegł po posypanym piaskiem bruku do żołnierzy trzymających straż przy bocznej bramie partyjnego kompleksu. 

Wartownicy byli zupełnie nieświadomi jakiejkolwiek antypaństwowej akcji, ponieważ lekki łuk, w jaki wyginała się ulica, przylegając jakby do toru rzeki Odry, uniemożliwiał im obserwację. 

Zdyszany mężczyzna wyjaśnił, że dwaj osobnicy niszczą tablicę pamiątkową ku czci towarzysza Haczki. Jeden z żołnierzy zakazał Szczygielskiemu oddalania się od budki wartowniczej, po czym odbezpieczył pepeszę i rzucił się w tę stronę, gdzie zgodnie z relacją kwiaciarza chuligani niszczyli społeczne i propagandowe dobro. 

Drugi natychmiast zatelefonował z budki, aby złożyć stosowny meldunek i czekać na dalsze rozkazy. Kwiaciarz, patrząc na ich skoordynowaną akcję, poczuł zadowolenie. Był pewien, że ktoś z partyjnej wierchuszki doceni jego obywatelską postawę. 

Dwieście metrów dalej, w restauracji Piekary funkcjonariusz SB Zenon Gurgul, spowity gęstym tytoniowym dymem, wypijał drugiego „tatę z mamą”, czyli literatkę spirytusu, zmieszanego pół na pół z sokiem malinowym. 

Byłoby dla niego lepiej, gdyby sprzedawca kwiatów Szczygielski nie był aż tak gorliwy w spełnianiu obywatelskiego obowiązku.

Przedruk fragmentu powieści za zgodą Wydawnictwo Znak / fot. Michał Mutor


Ojciec chrzestny polskiego kryminału w nowej powieści przedstawia wyrafinowane gry wywiadowcze okresu międzywojennego. W książce występują prawdziwe postacie aparatu władzy i dyplomacji PRL. Na kartach "Słowa honoru" pojawi się nawet syn Bolesława Piaseckiego, Gomułka czy prof. Tadeusz Kotarbiński.

Lwów 1938. Europa na krawędzi wojny. W Rzeczypospolitej trwa bezlitosna walka o wpływy. Czy możliwy jest sojusz z Niemcami? Edward „Łyssy” Popielski podejmuje decyzję, która na zawsze zaważy na losach jego, jego najbliższych i Rzeczypospolitej.

Kraków 1942. W więzieniu na Montelupich o życie walczy dwóch polskich oficerów. Łączy ich dane przed wojną słowo honoru. Tylko uda im się wyjść na wolność?

Wrocław 1956. Do władzy dochodzi Gomułka. W szeregach funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa poruszenie: na jaw wychodzą zadawnione tajemnice i układy. Jaki wpływ na nową rzeczywistość ma starzejący się oficer przedwojennego polskiego wywiadu?


Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.