Brutalna gra o wszystko. Honor albo śmierć! [fragment powieści]
Bywalcy – starzy i nowi – zaczęli napływać tutaj gęstą
falą od momentu, gdy pan Piekara wywiesił w witrynie
ogłoszenie, że w ramach upaństwawiania własności
prywatnej jego restauracja od nowego roku przechodzi
pod zarząd Wrocławskich Zakładów Gastronomicznych
„Wschód”. Na tej samej kartce wyznawał z goryczą,
że jemu samemu – mimo usilnych starań – odmówiono
nawet funkcji kierownika lokalu.
Na tym ogłoszeniu oczywiście już nie dopisał właściwego
powodu wywłaszczenia ze swojego mienia.
A przyczyną bezpośrednią była kategoryczna odmowa
serwowania darmowego jadła i napitku kierownikowi
Wydziału Handlu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz jego licznym
przyjaciołom.
Tę krzywdę Bolesław Piekara postanowił choć częściowo
sobie zrekompensować. Szepnął komu trzeba
w dzielnicy, że do końca swej bytności sprzedaje spirytus
po tańszych cenach, nie wspominając oczywiście,
że specjał ten – przechowywany w nieco zardzewiałych
bańkach – jest jego własnej produkcji.
Gdy obie te wieści – oficjalna o przejęciu lokalu przez
państwo i nieoficjalna o rabacie na alkohol – rozeszły się
po okolicy, na ulicę Stalingradzką 13, gdzie mieściła
się siedziba centrali gastronomicznej, udała się głośno
protestująca delegacja stałych gości pana Bolka. Wznosili
oni gniewne okrzyki domagające się pozostawienia
dotychczasowego właściciela na stanowisku kierownika.
Ludzi tych odwagą napełniły wrocławskie wydarzenia
niedawnych tygodni, kiedy to sześciuset studentów
bezkarnie protestowało przed Urzędem Wojewódzkim
przeciwko oszczędnościom w dostarczaniu prądu
do akademików.
Obrońców restauracji, wykrzykujących swoje żądania
w centrum miasta, żadne większe szykany nie spotkały,
ale też niczego nie wskórali. Dyrektor placówki nie
chciał z nimi w ogóle rozmawiać, wezwany patrol Milicji
Obywatelskiej wylegitymował co bardziej hałaśliwych
uczestników nielegalnego zgromadzenia, a jednego
z nich, cokolwiek nietrzeźwego, zamknięto na dwadzieścia
cztery godziny w izbie zatrzymań II Komisariatu przy
Bałuckiego.
To wszystko skutecznie stłumiło bojowe nastroje protestujących.
Zawiedzeni, lecz pogodzeni z decyzją władz,
postanowili – tak na pożegnanie – wspomóc finansowo
represjonowanego restauratora, któremu jeszcze było daleko
do emerytury. W tym celu udali się do kilku knajp
Starego Miasta, Ołbina i Nadodrza, gdzie zakrzyknęli: „Do
końca roku pijem taniej u Bolusia”, i watahy birbantów,
porzuciwszy na jakiś czas wszystkie okoliczne Zachęty,
Syreny i Pomorzanki, przeniosły się na ulicę Cybulskiego.
Nastroje nowych klientów były bojowe, co dało się poznać
po często wznoszonych przez nich w lokalu i poza
nim antysocjalistycznych okrzykach.
Wiadomość o tym szybko dotarła do wrocławskiej
delegatury byłego Komitetu do spraw Bezpieczeństwa
Publicznego przy Łąkowej, złowrogiej instytucji przemianowanej
niedawno na Służbę Bezpieczeństwa. Jej funkcjonariusz,
młodszy inspektor Zenon Gurgul, dostał zadanie
przyjrzenia się „knajpianym wichrzycielom” w ich mateczniku,
co było o tyle miłe jego sercu, że teraz na służbie
robił to, co zwykle czynił po służbie – czyli pił wódkę.
Gdyby młodszy inspektor Gurgul znał przyszłość, to
wieczorem trzeciego grudnia pięćdziesiątego szóstego
omijałby lokal Piekary szerokim łukiem.
* * *
Właściciel kwiaciarni przy ulicy Cybulskiego 17
pan Ksawery Szczygielski przeżywał mocno, podobnie
jak większość wrocławian, niedawne intensywne wydarzenia
polityczne i nabierał nadziei na lepsze jutro.
Nie obnosił się jednak ze swoimi uczuciami i nie podejmował
w kwiaciarni politycznych tematów. Przychodzili
tu bowiem ludzie, którzy kupowali kwiaty dla urzędniczek
pracujących w pobliskim gmachu partii przy placu
Dąbrowszczaków, a tacy klienci mogli mieć uszy szeroko
otwarte, aby potem – przymilając się do aparatczyków –
niejedno powiedzieć o społecznych nastrojach podsłuchanych
w kwiaciarni po sąsiedzku.
Szczygielski trzymał zatem buzię na kłódkę i starał się
mieć w domu partii jak najlepszą opinię. Jego postanowienie
jeszcze się wzmocniło po wizycie Wacława Majszczyka,
kierownika Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej,
który próbował niedawno wydobyć od kwiaciarza
jakieś informacje na temat swego podwładnego przechodzącego
często po pracy tuż koło pracowni florystycznej.
Niepokój Majszczyka budził hulaszczy tryb życia owego
pracownika, który wychodził z komitetu najczęściej w stanie
nietrzeźwym i gdzieś tutaj na ulicy zwykle dołączało
do niego hałaśliwe towarzystwo różnych młodych kobiet
wiadomej konduity.
Szczygielski po tej rozmowie stał się całkiem głuchy
i ślepy na to, co się działo dokoła, chyba że sytuacja wymagała
jego interwencji. A tak właśnie zdarzyło się tego
grudniowego wieczoru.
Gdy już zamykał kwiaciarnię, zauważył w świetle gęsto
rozmieszczonych tutaj latarń gazowych, że od strony
placu Dąbrowszczaków wprost w jego kierunku idą szybkim
krokiem dwaj rośli mężczyźni. Niewysoki i drobny
kwiaciarz wystraszył się ich zdecydowanych ruchów.
Na dodatek przedmiot, który jeden z nich niósł w dłoni,
wywołał u prywaciarza obfite poty mimo trzaskającego
mrozu. Był to wielki kilof.
Na ich widok bukieciarz nie zaciągnął nawet starych,
poniemieckich, zardzewiałych żaluzji, zamknął tylko zakład
na kłódkę i uciekł do bramy, przez którą wpadł na podwórko.
Nie słyszał na szczęście za sobą żadnych kroków.
Po chwili przeszedł na palcach przez kamienicę numer 19
i lekko wysunął z bramy głowę.
Jednym okiem widział obu mężczyzn, jak stoją pod
tablicą, którą tego lata wmurowano tuż koło zakładu
Szczygielskiego. Ufundowało ją Towarzystwo Miłośników
Wrocławia, a upamiętniała ona miejsce, gdzie w czasie
studiów na tutejszym uniwersytecie mieszkał poeta Jan
Kasprowicz.
Jeden z mężczyzn uniósł kilof i zamachnął się na
tablicę.
– Poczekaj, Włodek! – zawołał jego towarzysz. – To nie
to, kurwa! To na prawo ma być. Przed jakimiś kolumnami.
Rozejrzeli się.
– Dobra! To tam, trochę dalej – wskazał młotem Włodek.
– Dawaj! Do roboty! Rozjebiem to w drobiazgi!
Zaakcentował ostatnią sylabę. Splunął w dłonie. Ruszyli
obaj ku gmachowi z kolumnami. Było to Archiwum
Państwowe na rogu Cybulskiego i Pomorskiej.
Pan Szczygielski wiedział, którą tablicę mają na myśli.
Tę wmurowaną tu jeszcze wcześniej po przeciwnej stronie
ulicy, w dziwnej wnęce oznaczonej literą „F”. Jej odsłonięcie
było bardzo uroczyste, a pan Szczygielski sporo
wówczas zarobił na wiązankach, które ozdabiał wstęgami
z takim samym napisem, jaki widniał u dołu tablicy pod
sierpem skrzyżowanym z młotem:
EMILOWI HACZCE
WYBITNEMU PROLETARIACKIEMU POECIE,
KTÓRY W ROKU 1934
TUTAJ SIĘ SPOTYKAŁ
Z WROCŁAWSKIMI
ANTYFASZYSTAMI
– PARTIA
Zanim jednak obaj mężczyźni wykonali to, co zapowiedzieli,
Szczygielski ujrzał, jak wandal pisze coś nad wnęką,
w której mieściła się tablica.
Kwiaciarz zrozumiał, że do akcji przystępują czynniki
wrogie socjalistycznej ojczyźnie. Wbiegł na podwórko
i ruszył – nie bacząc na zwały śniegu i zamarzniętego
błota – w stronę kolejnej klatki schodowej, przez którą
następnie przedostał się na ulicę. Podbiegł po posypanym
piaskiem bruku do żołnierzy trzymających straż przy
bocznej bramie partyjnego kompleksu.
Wartownicy byli zupełnie nieświadomi jakiejkolwiek
antypaństwowej akcji, ponieważ lekki łuk, w jaki wyginała
się ulica, przylegając jakby do toru rzeki Odry, uniemożliwiał
im obserwację.
Zdyszany mężczyzna wyjaśnił, że dwaj osobnicy
niszczą tablicę pamiątkową ku czci towarzysza Haczki.
Jeden z żołnierzy zakazał Szczygielskiemu oddalania się
od budki wartowniczej, po czym odbezpieczył pepeszę
i rzucił się w tę stronę, gdzie zgodnie z relacją kwiaciarza
chuligani niszczyli społeczne i propagandowe dobro.
Drugi natychmiast zatelefonował z budki, aby złożyć
stosowny meldunek i czekać na dalsze rozkazy. Kwiaciarz,
patrząc na ich skoordynowaną akcję, poczuł zadowolenie.
Był pewien, że ktoś z partyjnej wierchuszki doceni jego
obywatelską postawę.
Dwieście metrów dalej, w restauracji Piekary funkcjonariusz
SB Zenon Gurgul, spowity gęstym tytoniowym
dymem, wypijał drugiego „tatę z mamą”, czyli literatkę
spirytusu, zmieszanego pół na pół z sokiem malinowym.
Byłoby dla niego lepiej, gdyby sprzedawca kwiatów
Szczygielski nie był aż tak gorliwy w spełnianiu obywatelskiego obowiązku.
Przedruk fragmentu powieści za zgodą Wydawnictwo Znak / fot. Michał Mutor
Ojciec chrzestny polskiego kryminału w nowej powieści przedstawia wyrafinowane gry wywiadowcze okresu międzywojennego. W książce występują prawdziwe postacie aparatu władzy i dyplomacji PRL. Na kartach "Słowa honoru" pojawi się nawet syn Bolesława Piaseckiego, Gomułka czy prof. Tadeusz Kotarbiński.
Lwów 1938. Europa na krawędzi wojny. W Rzeczypospolitej trwa bezlitosna walka o wpływy. Czy możliwy jest sojusz z Niemcami? Edward „Łyssy” Popielski podejmuje decyzję, która na zawsze zaważy na losach jego, jego najbliższych i Rzeczypospolitej.
Kraków 1942. W więzieniu na Montelupich o życie walczy dwóch polskich oficerów. Łączy ich dane przed wojną słowo honoru. Tylko uda im się wyjść na wolność?
Wrocław 1956. Do władzy dochodzi Gomułka. W szeregach funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa poruszenie: na jaw wychodzą zadawnione tajemnice i układy. Jaki wpływ na nową rzeczywistość ma starzejący się oficer przedwojennego polskiego wywiadu?
Leave a Comment