Najtragiczniejsza lawina w polskich górach

Jest środa, 20 marca 1968 roku. Pogoda w Karkonoszach piękna i słoneczna. Jest stosunkowo ciepło i przyjemnie. Zaczyna jednak wiać wiatr. Jest zbyt silny, aby mogła działać kolejka krzesełkowa na Kopę. 

✎ Wojciech Głodek

fot. Łukasz Podgórski

Koniec lat 60. to początek powojennego boomu turystycznego. Karkonoskie kurorty stają coraz bardziej popularne, w rekordowej - następnej - dekadzie w Karkonosze będzie przybywać co roku ponad półtora miliona wczasowiczów. Ale już wtedy, zarówno do Szklarskiej Poręby, jak i Karpacza przyjeżdża ich jednak całkiem sporo. I to nie tylko z kraju.

Polska pod koniec lat 60. zaczyna się właśnie otwierać na inne kraje "demokracji ludowej". Do Karpacza i Szklarskiej Poręby docierają przez granicę Czesi i Słowacy, przyjeżdżają Niemcy z NRD oraz Rosjanie. Największą atrakcją są oczywiście Karkonosze. Wielu turystów wybiera się na wycieczkę na grań korzystając z wyciągu krzesełkowego na Małą Kopę. Jest to dużo mniej męczące od wspinania się szlakiem.

Budowę wyciągu na Kopę planowano już tuż po zakończeniu II wojny światowej, jednak na planach się skończyło. Miał on działać tylko w zimie i na saniach ciągniętych na linie po śniegu dzięki napędowi elektrycznemu wwozić turystów na górę. Do pomysłu wyciągu, choć w innej formie, powrócono pod koniec lat pięćdziesiątych. Mostostal wybudował według planów Krakowskiego Biura Projektowo-Badawczego Budownictwa Przemysłowego kolej krzesełkową, którą uroczyście otworzył Henryk Janulewicz, przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Jeleniej Górze, w dniu 1 stycznia 1960 roku.

20 marca 1968 roku ze względu na silny wiatr i spodziewane załamanie pogody wyciąg na Kopę nie działa. Zniechęca część turystów do wycieczek w góry, wolą zostać w Karpaczu i opalać się na dole, korzystając z ciągle pięknie świecącego słońca. Jednak nie wszyscy. Niektórzy nie mogąc wjechać wyciągiem, decydują się samodzielnie wspiąć szlakiem do Strzechy Akademickiej, szczególnie, że najpopularniejszy w tym okresie przewodnik Stecia określa tę drogę jako "łatwą".

Około godziny 10. właśnie tą łatwą drogą Stefan Wereniuk, pochodzący z Warszawy pilot wycieczek, prowadzi swoją grupę turystów ze Związku Radzieckiego mieszkającą w Domu Zagranicznej Turystyki Młodzieżowej w Karpaczu. Wycieczka nie ma być długa, bo do obiadu pozostały im niecałe cztery godziny. Wcześniej planowali wjechać wyciągiem na Kopę, ale gdy dowiedzieli się, że ten jest zamknięty, zdecydowali się wejść kawałek pod górę dla lepszych widoków. Wycieczka powinna być krótka, ale interesująca.

Wereniuk nie jest przewodnikiem górskim, jednak bardzo chce pokazać swoim gościom piękno Karkonoszy. Nie wszyscy mają odpowiedni ubiór czy buty. Jednak wszyscy są młodzi, więc nie odstrasza ich konieczność wejścia na pieszo. Do idących pod górę Rosjan dołącza kilku młodych Niemców z NRD, którzy są również na urlopie w Karpaczu. Po drodze mijają też grupki Polaków, którzy już wcześniej wybrali się na spacer i teraz wracają do miasta. Słońce grzeje, a drzewa na początkowym odcinku osłaniają od wiatru. Jest pięknie i malowniczo.

Prawdopodobnie nikt z idących tą trasą turystów - niezależnie czy polskich, czy zagranicznych - nie zwraca uwagi na stojące tablice z żółto-czarnymi szachownicami. Ostrzegają one przed lawinami, jednak przecież wszyscy wiedzą, że Karkonosze to nie Tatry, Karkonosze są bezpieczne, to przecież - jak mówią złośliwcy jeżdżący w Tatry - "kocie pagórki". Przed osiągnięciem Białego Jaru jest najbardziej stromy i męczący odcinek, stąd cała grupa na podejściu rozciągają się coraz bardziej. Niektórzy odchodzą na bok, aby mieć lepszy widok lub odpoczywają chwilę.

Biały Jar to zagłębienie, które powstało setki tysięcy lat temu w wyniku działania śniegu gromadzącego się tu przez dziesiątki lat. Śnieg ten nie zdołał się ostatecznie przekształcić w lodowiec, jednak odcisnął swoje piętno w postaci ogromnej niszy, która do dzisiaj zachwyca swoim widokiem. Szczególnie w zimie jest tu pięknie. Ścieżka prowadząca do Białego Jaru w miarę wznoszenia w górę zwęża się. Prowadzi tuż pod stromymi urwiskami, na których zwisają potężne, malownicze płaty śniegu. Jest godzina 11 przed południem.

Nagle śnieg pojawia się zewsząd. Pędzi z prędkością przeszło 100 km na godzinę i nikt nie jest w stanie przed nim uciec. Idący z przodu nikną pod nim momentalnie. Ci niżej lub bardziej z boku mają nieraz więcej szczęścia. Niektórzy chwytają się drzew i śnieg nie przykrywa ich w całości - są potem w stanie się odkopać sami. Wszystko trwa zaledwie krótką chwilę. Jak później ocenią fachowcy - lawina, która właśnie zeszła w Białym Jarze, miała prawdopodobnie ponad kilometr długości i prawie 100 metrów szerokości, a wysokość jej czoła mogła równać się z 8-10 piętrowym budynkiem.

Pomoc przychodzi bardzo szybko, bo kolejni turyści są niżej na szlaku. Jednak to, co widzą, przekracza wszelkie wyobrażenia. Nikt nigdy nie miał jeszcze do czynienia z czymś takim w Karkonoszach. Do końca dnia przekopywaniem śniegu i poszukiwaniem ofiar zajmuje się ponad 1000 osób. To nie tylko ratownicy GOPR i czeskiej Horskiej Służby. Są żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, strażacy, robotnicy z Karpacza. Do pomocy przywieziono słuchaczy Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej z Jeleniej Góry i odwody MO z całego powiatu. Wszyscy kopią do końca dnia, a potem w światłach reflektorów przez całą noc. Potem kolejny dzień. Aby przygotować samo tylko śniadanie dla wszystkich ratowników, w Hotelu Orlinek zużyto pół tony chleba.

Do pomocy ściągnięto nawet żołnierzy z Żagania, który próbowali odstrzelić pozostałe jeszcze nad Białym Jarem nawisy zagrażające ratownikom kolejną lawiną. Omal nie doszło wtedy do następnej tragedii. Nawisów nie udało się strącić, a dwa pociski przeleciały podobno nad grzbietem górskim i eksplodowały po czeskiej stronie niedaleko zabudowań w dolinie Białej Łaby.

W ciągu 3 dni wykopano prawie 700 korytarzy sięgających po kilka metrów w głąb lawiny. Poszukiwania trwają długo. Ostatecznie znaleziono ciała aż 19 ofiar, ostatnią dopiero 16 dni po lawinie, 5 kwietnia.







fot. autor nieznany / źródło: Wikimedia

Rok 1968 to nie są oczywiście czasy Internetu i mediów społecznościowych. Mające ukazać się w czwartek, 21 marca (czyli dzień po zejściu lawiny) "Nowiny Jeleniogórskie" nr 12/1968 są już prawie wydrukowane. Nie będzie w nich nic o tej tragedii, będzie natomiast krótka wzmianka o zdarzeniu sprzed kilku dni i ostrzeżenie... przed lawinami.

W niedzielę, 17 bm., około godziny 11 na opustoszałą dolną stację wyciągu w Karpaczu przy­bie­gła zaszokowana kobieta. Nieskładnie mówiła o lawinie, która zasypała jej współtowarzyszy w kotle Białego Jaru. Kierownik wyciągu natychmiast zaalarmował "Strzechę" i "Samotnię". Po chwili z obu schronisk wyruszyło 50 ratowników. (...) Zeszły dwie lawiny. Pierwsza zasypała dwóch mężczyzn i kobietę, natomiast druga pochłonęła czterech mężczyzn i jedenastoletnie dziecko. Wszyscy żyją. (...) Przyjechali rano do Karpacza i bez przewodnika ruszyli w góry, pomimo tego, że byli ostrzeżeni o grożącym niebezpieczeństwie. Dobrze, że lawina samym końcem dosięgła tylko części niefortunnych wycieczkowiczów. Mogło być o wiele gorzej. 

"Nowiny Jeleniogórskie" są tygodnikiem, a więc szerszą relację o tragedii w Białym Jarze można przeczytać dopiero w kolejnym wydaniu, które ukazało się 28 marca (nr 13/1968). Nie dotarły jednak jeszcze zdjęcia, fotoreportaż pojawi się dopiero po kolejnych dwóch tygodniach w nr 15-16/1968. Fotoreportaż uzupełniony jest wypowiedzią dwóch spośród ocalałych turystów. Pierwszy, to Władimir Fadiejew z Kujbyszewa, który jako jedyny przeżył z grupy 14 turystów ze Związku Radzieckiego.

Kiedy powiedziano nam, że wyciąg z powodu wiatru jest nieczynny trwała narada, co robić z czasem, jaki nam jeszcze został do obiadu. Świeciło wspaniałe słońce. Wszyscy byli zdania, że trzeba pójść trochę pod górę i tam opalać się. (...) Rozmawialiśmy wszyscy wesoło i dość głośno, bo porywisty wiatr dmuchał z dużą siłą prosto w twarze. Ten przeciągły gwizd wiatru w uszach mógł zagłuszać o wiele więcej niż odgłos spadającej lawiny. (...) Mnie wyrzuciło w powietrze. Pewnie dlatego, że stałem z boku i zostałem zahaczony przez jakieś "skrzydło". Leciałem więc dłuższy czas, a potem uderzyło mną o sunące zbocze śnieżne. Koziołkowałem w niesamowity sposób. Zaczepiałem o wleczone i opierające się lawinie drzewa. (...) Czułem, że coś mnie okropnie boli, ale to wydawała się drobiazgiem w porównaniu z przerażającą ciszą i pustką. (...) Tak mnie znaleźli. Posadzili na sankach i zwieźli w dół. Wołałem, żeby ratowali resztę. Widziałem biegnących w kierunku miejsca katastrofy. Potem były już tylko sanitarki, szpitale i gips. 

Drugą osobą, z którą rozmawiał redaktor "Nowin Jeleniogórskich" jest Gert Keller z NRD. To jeden z młodych Niemców, którzy dołączyli do wspinających się Rosjan.

Moi koledzy dosłownie zniknęli pod nagle ruchomą pokrywą śniegu. W ułamku sekundy nie było ich już koło mnie. Miałem wrażenie, że wszystko płynie. Nie tylko za nami, ale i przed nami. Nie było wokół stałego miejsca, wszystko pędziło coraz szybciej w niewiadomym kierunku. Przez chwilę usiłowałem być na powierzchni, ale to trwało tylko moment. Zawiodły również próby chwycenia za drzewo. Znalazłem się pod lawiną. (...) Nadeszła chwila, że zapas powietrza skończył się. Pewnie w takich momentach nadchodzi duszenie i śmierć. Na szczęście ciemność wokół mnie zrzedła. Śnieg otaczający mnie był już nie czarny, a szary. Jeszcze kilka ruchów rąk. Światło... Śnieg stężał, znieruchomiał. Z trudem wyszedłem na wierzch (...) spod śniegu wylazłem już po przeciwnej stronie jaru. 

Lawina w Białym Jarze jest do dziś najtragiczniejszą w polskich górach. Prawie dokładnie 40 lat później, 22 marca 2008 roku, zeszła tu kolejna wielka lawina (jej długość oceniono na 800 metrów). Tym razem jednak nie była procesem naturalnym, jak ta pod koniec lat 60. Wywołał ją przejeżdżający tamtędy dwudziestosześcioletni snowboardzista. Jego zwłoki na głębokości ponad 3 metrów pod powierzchnią śniegu odnaleźli ratownicy z Grupy Karkonoskiej GOPR i czeskiej Horskiej Służby po trwających niemal dobę poszukiwaniach.

Biały Jar to jednak nie tylko nieujarzmiona przyroda. Możliwe, że skarbów poszukiwali tu już Walończycy. W XIX wieku natomiast podobno dotarli tu górnicy, po których pozostać miały co najmniej dwa – nieodnalezione do dziś – szyby: Gustaw i Heinrich. I to one pojawiły się w historiach, które zaczęto powtarzać w związku z tragiczną lawiną z 1968 roku.

Szyby Gustaw i Heinrich są często wymieniane w kontekście tzw. "złota Wro­cła­wia" lub nawet Bursztynowej Komnaty. Znany wszystkim miłośnikom tajemnic i skarbów major Służby Bezpieczeństwa Stanisław Siorek z Wrocławia połączył nazwiska dwóch ofiar tragedii w Białym Jarze właśnie z Bursztynową Komnatą. Byli to: pani Ingeborg Ringel z Zwickau i Bolesław Korolewski z Warszawy.

Według majora Siorka Ringel było pseudonimem, pod jakim enerdowski "Freie Welt" zidentyfikował oficera Abwehry mogącego być jednym z ukrywających Bursztynową Komnatę w Prusach Wschodnich; zaś Krolewski (różnica tylko o jedną małą literkę "o") stał na czele komisji szukającej Bursztynowej Komnaty właśnie w Kaliningradzie. Ponoć nawet tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa dzień wcześniej widział, jak jeden z Niemców biorących udział w feralnej wycieczce posługiwał się niemiecką(!) mapą Karkonoszy. Były na niej zaznaczone ołówkiem przynajmniej dwa punkty w rejonie Białego Jaru.



Niezależnie od tego, czy zafascynowała Was potęga przyrody, czy tajemnice historycznych skarbów w Białym Jarze - gdy odwiedzicie Dolny Śląsk i wybierzcie się do Karpacza, pamiętajcie aby zrobić to latem. Zimą Biały Jar nadal jest niebezpieczny, a biegnący przez niego szlak zamknięty dla ruchu turystycznego właśnie ze względu na zagrożenie lawinowe.

Brak komentarzy

Obsługiwane przez usługę Blogger.